Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z tego przyszło? Właśnie póki jestem żywa, chcę żebyś —
Heyst stał obok jej krzesła; atletyczna jego postać niezupełnie była oświetlona. Szerokie ramiona i marsowa twarz — maska bezbronnej duszy — gubiły się w mroku nad pasmem światła, które padało mu na nogi. Dręczył go niepokój, nie mający nic wspólnego z Leną. Młoda kobieta nie zdawała sobie naogół sprawy z warunków życia, w które ją Heyst wprowadził. Wciągnięta w szczególny bezwład tego życia, pozostała właściwie poza niem wskutek swojej nieświadomości.
Nie rozumiała naprzykład, jak dalece nadzwyczajnem było zjawienie się łodzi. Zdawała się wcale o tem nie myśleć. Może nawet zapomniała już o tym fakcie. Heyst postanowił nagle nic więcej o tem nie mówić. Ale nie dlatego by lękał się ją niepokoić. Ponieważ sam nie odczuwał nic określonego, nie umiał wyobrazi sobie dokładnie, jak zareagowałaby na mniej lub więcej szczegółowe wyjaśnienia. W każdym fakcie tkwi pewna właściwość, którą różne psychiki odczuwają w różny sposób, a nawet i ta sama psychika w różnych chwilach. Ludzie żyjący mniej więcej świadomie znają tę kłopotliwą prawdę. Heyst zdawał sobie sprawę, że te odwiedziny nie wróżą nic dobrego. A w obecnem swem rozgoryczeniu na całą ludzkość odnosił się do nich jako do szczególnie przykrego wydarzenia.
Spojrzał wzdłuż werandy w stronę drugiego domku. Ognisko z chróstu rozpalone przed nim już wygasło. Nie było widać ani żaru węgli, ani najcieńszej choćby nitki światła, któraby przypominała obecność nieznajomych. Ciemne zarysy budowli majaczące w mroku i głucha cisza nie zdradzały niczem tego dziwacznego najazdu. Na Samburanie panował spokój równie nie-