Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zatrzymać go przy sobie tak długo jak tylko zdoła — aż do chwili kiedy mdlejące jej ramiona i osłabła dusza nie będą już mogły lgnąć do niego.
— Wanga niema tu oczywiście? — rzekł nagle Heyst.
Odpowiedziała jakby przez sen:
— Postawił tu latarnię, nie zatrzymując się wcale, i pobiegł.
— Jakto, pobiegł? No, no! Prawda że już późno, zwykle wraca znacznie wcześniej do swojej żony z plemienia Alfuro; ale pokazać się w biegu, to coś w rodzaju poniżenia dla Wanga, który opanował po mistrzowsku sztukę znikania. Może coś go tak przestraszyło, że zapomniał o tej swojej doskonałości?
— Cóżby go mogło przestraszyć?
Głos jej brzmiał wciąż sennie i trochę niepewnie.
— A ja się przestraszyłem — rzekł Heyst.
Nie słuchała go. Latarnia stojąca u ich stóp rzucała wgórę cień na jej twarz. Oczy jej błyszczały, jakby zalęknione i baczne, nad oświetloną brodą i bardzo białą szyją.
— Słowo daję — rozmyślał głośno Heyst — teraz, kiedy tych ludzi nie widzę, trudno mi uwierzyć że istnieją!
— A ja? — zapytała tak prędko, że drgnął jak człowiek, na którego ktoś rzucił się z zasadzki. — Czy istnieję dla ciebie, gdy mnie nie widzisz?
— Czy istniejesz? W najbardziej czarowny sposób! Moja droga Leno, nie znasz własnych swoich zalet! Przecież wystarczyłby tylko twój głos aby cię uczynić niezapomnianą.
— Ależ ja nie myślę o takiem zapomnieniu. Wiem że pamiętałbyś o mnie, gdybym umarła. Ale coby mi