Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w mosiężny kurek, poczem stanął znów nieruchomo za Numerem Pierwszym, trzymając lewar. Ricardo nie był może tak bardzo pewien wytrzymałości Pedra jak o tem zapewniał, gdyż schylił się, zajrzał pod pomost i ruszywszy ku przodowi łodzi, znikł z widowni. Woda przestała nagle tryskać, a gdy kapanie ustało, zapadła niczem niezamącona cisza. W oddali słońce zmniejszyło się do rozmiarów czerwonej iskry żarzącej się bardzo nisko w głuchym ogromie mroku. Naokoło łodzi woda mieniła się jeszcze purpurowemi błyskami. Widmowa postać w rufie przemówiła zmęczonym głosem.
— Tamten — hm — mój towarzysz — hm — sekretarz — to wielki cudak. Boję się że nie przedstawiliśmy się panu w bardzo korzystnem świetle.
Heyst słuchał. Był to zwykły głos kulturalnego człowieka, tylko brzmiał dziwnie martwo. Ale dziwniejszą jeszcze była ta dbałość o pozory, czy wyrażona żartem, czy też na serjo, nie umiał zdać sobie sprawy. W danych okolicznościach trudno było przypuszczać że ten człowiek mówi poważnie, ale nikt nigdy nie żartował tak martwym tonem. Niepodobna było na to odpowiedzieć, więc Heyst milczał. Tamten mówił dalej:
— W podróży — a ja dużo podróżuję — taki człowiek jak on niezmiernie jest pożyteczny. Ma jednak bezwątpienia swoje słabostki.
— Doprawdy! — rzekł Heyst w odpowiedzi. — Jednak słabością ramienia się nie odznacza, ani też przesadnym humanitaryzmem, o ile mogę sądzić.
— To był wybuch złości — objaśnił z rufy pan Jones.
Objekt tego djalogu, wylazłszy właśnie w tej chwili z pod pomostu na widzialną część łodzi, przemówił we własnej obronie głosem pełnym życia, a z jego