Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ty! Ty poganinie, ty świętokradco! Na przyszły raz wypruję ci flaki, ty zjadaczu ścierwa! Esclavo!
Cofnął się trochę i wyprostował.
— Ja tylko tak sobie to mówię — zauważył zwrócony do Heysta, którego spokojne oczy spotkały się z jego wzrokiem, i pobiegł prędko na rufę.
— Niechże pan idzie. Teraz kolej na pana. Nie powinienem był pić pierwszy. Przyznaję że się zapomniałem. Ale taki dżentelmen jak pan nie będzie mi tego pamiętał. — Wśród tych usprawiedliwień Ricardo wyciągnął rękę. — Niech pan się na mnie oprze.
Pan Jones rozciągnął się zwolna w całej długości, zachwiał się, potknął i chwycił za ramię Ricarda. Wierny giermek pomógł mu podejść do rury z której tryskał wciąż jasny strumień, iskrząc się niezwykle na tle czarnych słupów i mroku pod pomostem.
— Niech pan trzyma się rury — radził troskliwie Ricardo. — Tak panu wygodnie?
Odstąpił wtył i podczas gdy pan Jones rozkoszował się obfitością wody, zwrócił się do Heysta z pewnego rodzaju wyjaśniającą przemową; jej ton, w którym odbijały się jego uczucia, przechodził z kociego mruczenia w prychanie. Przez trzydzieści godzin, oświadczył Ricardo, nie wypuszczali z rąk wioseł, a więcej niż czterdzieści godzin byli bez wody, nie licząc tego że poprzedniej nocy zlizali rosę z burty.
Ricardo nie wytłumaczył Heystowi, dlaczego to wszystko się stało. W tej chwili właśnie nie miał żadnego gotowego wyjaśnienia dla człowieka stojącego na pomoście, choć zgadywał że tego człowieka dziwi daleko bardziej fakt ich przybycia niż stan w jakim się znajdowali.