Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Muszę jednak przyznać — dodał — że niema tu prócz nas nikogo; a przypuszczam że pewna doza kłótni jest konieczna aby istnieć na tym świecie.
Ta młoda kobieta, siedząca na krześle ze spokojnym wdziękiem, była dla niego niby pismo w nieznanym języku, a nawet bardziej jeszcze niezrozumiała: poprostu jak wszelkie pismo dla analfabety. Co się tyczy kobiet Heyst był absolutnym ignorantem i nie miał daru intuicji, rozwijającego się w młodości pod wpływem marzeń i wizyj — ćwiczeń serca, które zbroją je do walk na tym świecie, gdzie nawet miłość polega tyleż na antagonizmie co na wzajemnym pociągu. Jego duchowy stan był podobny do stanu człowieka oglądającego na wszystkie strony pismo, którego odcyfrować nie jest w stanie, a które może zawierać jakąś rewelację. Nie wiedział co ma powiedzieć. Zdobył się tylko na te słowa:
— Nie rozumiem nawet co zrobiłem, albo czego nie zrobiłem — żeby przyprawić cię o takie zmartwienie?
Zatrzymał się, uderzony ponownie fizycznem i moralnem poczuciem czegoś niedoskonałego w ich stosunku — poczuciem, z którego płynęło pragnienie jej ciągłej bliskości; musiał mieć ją wciąż przed oczami, czuć ją pod ręką, ponieważ, gdy nie mógł na nią patrzeć, wydawała mu się mglista, złudna i nieuchwytna, jak obietnica której nie można objąć i przytrzymać.
— Nie! nie zdaję sobie sprawy o co ci chodzi. A może myślisz o przyszłości? — zagadnął ją z wyraźną żartobliwością, ponieważ wstydził się że podobne słowo zjawia się na jego ustach. Ale wszystkie umiłowane teorje opuszczały go jedna za drugą.
— Bo jeśli zaprząta cię przyszłość, nic łatwiejszego