Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Otóż to właśnie, on tak znika. To nadzwyczajny talent w tym Chińczyku.
— Czy oni wszyscy są tacy? — spytała z naiwną ciekawością i niepokojem.
— Nie wszyscy dochodzą do takiej doskonałości — rzekł rozbawiony Heyst.
Zauważył z przyjemnością, że Lena nie była wcale zgrzana po spacerze. Kropelki potu na jej czole wyglądały jak rosa na chłodnym, białym kwietnym płatku. Patrzył ze wzrastającem wciąż upodobaniem na jej postać wdzięczną i silną, giętką i wytrzymałą.
— Idź do pokoju i wypocznij sobie przez jaki kwadrans, a potem pan Wang da nam coś do zjedzenia — rzekł.
Stół był już nakryty. Kiedy się znów zeszli i zasiedli do obiadu, Wang zmaterjalizował się bez najlżejszego szmeru, choć go nie zawołano, i usługiwał im. Zaledwie skończyli jeść, okazało się nagle że niema Chińczyka.
Głucha cisza ciężyła nad Samburanem — cisza wielkiego upału, który zdaje się kryć w sobie jakieś nieuniknione następstwa, jak je kryje milczenie pełne żarliwych myśli. Heyst został sam w wielkiej jadalni. Lena, widząc że bierze do ręki książkę, usunęła się do swego pokoju. Heyst usiadł pod portretem ojca i wstrętna potwarz wślizgnęła się z powrotem do jego pamięci. Poczuł jej smak na ustach, mdły i gryzący, jak niektóre rodzaje trucizny. Miał ochotę splunąć poprostu na ziemię z odruchowym, silnym wstrętem, wywołanym przez to fizyczne wrażenie. Potrząsnął głową, dziwiąc się samemu sobie. Nie był przyzwyczajony do reagowania w ten sposób — fizycznemi odruchami — na przeżycia duchowe. Poruszył się niecierpliwie na