Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wierzono od początku świata aż do dnia sądu ostatecznego!
— Nie słyszałam nigdy twego śmiechu — dopiero dzisiaj — zauważyła. — Już drugi raz się śmiejesz.
Dźwignął się z ziemi i górował nad nią całą postacią.
— To wszystko dlatego, że gdy ktoś wedrze się do czyjegoś serca, jak ty wdarłaś się do mojego, wtedy otwiera się droga dla wszystkich słabości — wstydu, gniewu, idjotycznych oburzeń, idjotycznych obaw — a także idjotycznego śmiechu. Ciekaw jestem jak sobie ten śmiech tłumaczysz?
— Nie był wcale wesoły — rzekła. — Ale dlaczego gniewasz się na mnie? Czy żałujesz że odebrałeś mię tym bestjom? Powiedziałam ci przecież kim jestem. I mogłeś sam to widzieć.
— Boże mój! — szepnął. Odzyskiwał panowanie nad sobą. — Zapewniam cię że widziałem znacznie więcej, niż ty mi mogłaś powiedzieć. Widziałem wiele rzeczy, których dotychczas wcale nie podejrzewasz; tylko że ciebie nawskroś przejrzeć nie można.
Opuścił się na ziemię obok niej i ujął jej rękę. Spytała łagodnie:
— Czego chcesz jeszcze ode mnie?
Nie odzywał się wcale przez chwilę.
— Zdaje mi się że chcę niepodobieństwa — rzekł bardzo cicho, jak gdyby jej się z czemś zwierzał, i jednocześnie ścisnął ujętą dłoń.
Nie oddała uścisku. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, i dodał głośniej lekkim tonem:
— Tak, żądam niepodobieństwa. I to wcale nie dlatego abym lekceważył to, co już otrzymałem. Broń