Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiedziałam że to ma z tobą coś wspólnego. Schomberg mówił o jakimś Szwedzie. Skądże miałam wiedzieć? Dopiero kiedy zacząłeś mi opowiadać dlaczego tu przyjechałeś —
— A teraz masz już moją relację — Heyst silił się na spokój. — Więc to tak wyglądało! — mruknął.
— Przypominam sobie jak mówił, że każdy człowiek z tych okolic zna tę historję — dodała bez tchu.
— To dziwne że taka rzecz może sprawić ból — rozważał Heyst — a jednak sprawia. Zdaje mi się że jestem takim samym głupcem jak ci wszyscy, którzy znają tę historję — i wierzą w nią bezwątpienia. Może jeszcze sobie co przypominasz? — zwrócił się do Leny z sarkastyczną uprzejmością. — Słyszałem często o moralnych korzyściach płynących ze spojrzenia na siebie oczami innych ludzi. Prowadźmy dalej badania. Czy nie przypominasz sobie jeszcze czegoś, o czem wszyscy wiedzą?
— Och, nie śmiej się! — krzyknęła.
— Rzeczywiście się śmiałem? Zapewniam cię że nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie pytam czy wierzysz w relację hotelarza. Przypuszczam że musisz znać wartość ludzkich sądów.
Rozłożyła dłonie, poruszyła niemi lekko i splotła palce jak poprzednio. Czy to miał być protest? Czy potwierdzenie? I to już wszystko? Poczuł ulgę, gdy przemówiła tym ciepłym, cudownym głosem, który sam przez się krzepił i czarował serce, który był takim jej urokiem.
— Przecież słyszałam to, nim jeszcze zaczęliśmy z sobą rozmawiać. Potem wyszło mi to z pamięci. Wszystko wyszło mi wtedy z pamięci; i byłam temu rada. To był dla mnie początek nowego życia —