Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znikło ci coś z tej szuflady — rzekła stanowczo.
— Z tej albo innej. Zaglądałem już do wszystkich pokolei i wróciłem do tej, jak to zwykle kiedy się czegoś szuka. Trudno mi uwierzyć świadectwu własnych oczu; ale niema tego czego szukam. A ty, Leno, czy jesteś pewna, że —
— Nie tknęłam w tym domu niczego, czegobyś mi sam nie dał.
— Leno! — krzyknął.
Uraziło go tłumaczenie się z zarzutu, którego jej nie postawił. Odpowiedź jej mogła była wyjść z ust służącej — osoby zależnej i podlegającej podejrzeniom — a w każdym razie kogoś zupełnie obcego. Rozgniewało go to haniebne nieporozumienie; doznał zawodu, że nie odczuła jakie miejsce wyznaczył jej tajemnie w myślach.
— Właściwie jesteśmy sobie obcy — pomyślał.
A potem żal mu się jej zrobiło. Rzekł spokojnie:
— Chciałem zapytać, czy jesteś pewna że Chińczyk nie wślizgnął się do pokoju dziś wieczorem?
— Podejrzewasz go? — spytała, marszcząc brwi.
— Niema tu nikogo innego, kogobym mógł podejrzewać. Nie mylę się z pewnością.
— A ty nie chcesz mi powiedzieć co zginęło? — zapytała spokojnie, jak gdyby stwierdzając jakiś fakt.
Heyst tylko słabo się uśmiechnął.
— Nic bardzo cennego, jeśli chodzi o wartość — odparł.
— Myślałam że chodzi o pieniądze — rzekła.
— Pieniądze? — wykrzyknął Heyst, jakby to przypuszczenie było zupełnie niesłychane. Tak ją to zdumiało, że pośpieszył dodać: — Naturalnie że jest w domu