Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trochę zły na Heysta. — To zabawne — ciągnął dalej. — Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka — i Schomberga — dodał po chwili.
Tak, naturalnie — i Schomberga. Ten wypytywał każdego o wszystko i usłyszaną wiadomość przyrządzał w sposób najbardziej skandaliczny, na jaki tylko było stać jego wyobraźnię. Podchodził do nas niekiedy, a jego mrugające, podpuchnięte oczy, grube wargi, a nawet i kasztanowata broda — wszystko było pełne złośliwości.
— Dobry wieczór panom! Czy panowie czego nie potrzebują? Nie? to dobrze. No więc — mówiono mi, że dżungla połknęła już ostatnie budy nad zatoką Czarnych Djamentów. Naprawdę! On siedzi teraz jak pustelnik na puszczy. Co też ten dyrektor może tam dostać do jedzenia? Nie umiem sobie tego wyobrazić!
Czasami jakiś obcy gość pytał ze zrozumiałem zaciekawieniem:
— Kto taki? Jaki dyrektor?
— Ech, to tam jeden Szwed — odpowiadał z ponurym naciskiem, jak gdyby mówił: jeden bandyta. — Znają go tu dobrze. Został pustelnikiem ze wstydu. Tak właśnie postępuje djabeł, gdy się na nim poznają.
Pustelnik — oto ostatnie z mniej lub więcej dowcipnych przezwisk, które przyczepiono Heystowi podczas jego bezcelowych pielgrzymek w tej części pasa tropikalnego, gdzie bezmyślne plotkarstwo Schomberga drażniło nam uszy.
Ale zdaje się że Heyst nie został pustelnikiem z zamiłowania. Widok bliźnich nie był mu nieprzeparcie wstrętny. Musimy tak sądzić, ponieważ z tych czy owych przyczyn opuścił na krótko swoje schronienie.