Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gów z Goram. Spalony był na czarno od słońca i bardzo chudy; włosy mocno mu się przerzedziły. Pod pachą trzymał tekę ze szkicami, które chętnie pokazywał, ale poza tem bardzo był małomówny. Opowiadał tylko, że spędził czas „bardzo przyjemnie“. Człowiek, który jedzie dla rozrywki na Nową Gwineę — no, no!
W kilka lat później, gdy znikły już z jego twarzy ostatnie ślady młodości, a reszta włosów z ciemienia, gdy rudozłote, poziome wąsy rozrosły się okazale, pewien biały człowiek o złej reputacji obdarzył go nowym epitetem. Postawił trzęsącą się ręką wysmukły, pusty kieliszek, zapłacony przez Heysta i wyrzekł z mądrością pełną rozwagi, niedostępną dla przeciętnych ludzi, pijących tylko wodę:
— Heyst jest dżentelmenem co się zowie. Co się zowie! Ale to ut — uto — utopista.
Heyst opuścił właśnie przed chwilą przybytek publicznego pokrzepiania się, gdzie to oświadczenie zostało wygłoszone. Czyżby był doprawdy utopistą? Słowo daję, raz tylko słyszałem jak wypowiedział zdanie, które mogło zdradzać pewną skłonność w tym kierunku. Było to zaproszenie, wystosowane właśnie do starego McNaba. Heyst zwrócił się do niego z tą wytworną uprzejmością w pozie, ruchu i głosie, która stanowiła jego rys charakterystyczny, i rzekł z żartobliwym wykwintem:
— Niechże pan pójdzie z nami ugasić pragnienie, panie McNab!
Otóż to właśnie. Człowiek, który mógł proponować — choćby żartem — staremu McNabowi, aby ugasił pragnienie, taki człowiek musiał być doprawdy utopistą goniącym za chimerami; albowiem bezpośrednią