Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzekł niedbale Ricardo. — Pan jest taki jak większość ludzi — może trochę potulniejszy od reszty tej kupującej i sprzedającej bandy, która się kręci po zgniłym jarmarku świata. No, więc, szanowny obywatelu — ciągnął dalej — zbadajmy dokładnie tę sprawę.
Z chwilą gdy Schomberg zrozumiał, że giermek Jonesa gotów jest rozprawiać, jak się wyraził, „o tej łodzi, o jej kursach i odległościach“ — tudzież o innych konkretnych sprawach nie wróżących nic dobrego „nikczemnemu Szwedowi“, zaraz odzyskał żołnierski sposób bycia, wyprostował plecy i spytał po wojskowemu:
— Więc pan chce wziąć się do rzeczy?
Ricardo skinął głową. Wyznał, że ma na to ochotę. Wielkiemu panu należy dogadzać ile się tylko da, ale w niektórych wypadkach trzeba nim także pokierować dla jego własnego dobra. I to jest właśnie zadaniem rozsądnego „towarzysza“, który musi wybrać odpowiedni czas i metodę działania w tym dyskretnym zakresie swoich obowiązków. Wyłożywszy tę teorję, Ricardo przystąpił do praktycznego jej zastosowania.
— Właściwie to nigdy przed nim nie skłamałem — rzekł — a i teraz także nie skłamię. Poprostu nic o dziewczynie nie powiem. Będzie musiał znieść jakoś ten cios. Ej, do djabła, nie trzeba z tem zanadto się cackać!
— Dziwna manja — rzekł sucho Schomberg.
— Prawda? Oho, założę się, że pan to nie zawałby się chwycić kobietę za gardło w jakim ciemnym kącie, gdzieby nikt pana nie widział.
Groźna, złowroga gotowość, z jaką Ricardo pokazywał pazury — niby kot — na zawołanie, przestraszyła Schomberga jak zwykle. Ale w zachowaniu Ricarda było także coś wyzywającego.