Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaczął znów krążyć bezgłośnie po pokoju, a w jego kocich, skradających się ruchach można było dopatrzyć się teraz pewnego podniecenia w rodzaju tego, które ujawnia przed skokiem dzikie zwierzę z gatunku kotów. Schomberg nic nie widział. Byłoby go to zapewne podniosło na duchu, ale wolał wogóle na Ricarda nie patrzeć. Zato Ricardo musnął Schomberga ukośnem, niespokojnem spojrzeniem i zauważył gorzki uśmiech na jego obrośniętych wargach — niezawodny uśmiech straconej nadziei.
— Ależ z pana zawzięty chłop — rzekł, zatrzymując się na chwilę z wyrazem zainteresowania. — Do licha, nie widziałem nigdy na ludzkiej twarzy takiego zawodu. Założę się, że gdyby pan tylko mógł, posłałby pan im zaraz czarną zarazę na tę wyspę, no nie? Co takiego? Zaraza jeszcze dla nich za dobra? Ha, ha, ha!
Pochylił się aby spojrzeć na Schomberga, który siedział bez ruchu z kamiennym wzrokiem i twarzą nieruchomą i był najwidoczniej nieczuły na drapiące szyderstwo tego śmiechu, rozlegającego się tuż przy jego mięsistem, czerwonem uchu.
— Czarna zaraza za dobra dla nich, ha, ha! — Ricardo obracał sztylet w ranie nieszczęśnika. Schomberg uparcie trzymał oczy spuszczone.
— Nie życzę nic złego dziewczynie — mruknął.
— Przecież uciekła od pana? Nabrała pana porządnie, niema co!
— Djabli wiedzą, czego ten podły Szwed jej zadał — co jej obiecał, jak ją nastraszył. Wiem że nie mógł jej się podobać. — Próżność Schomberga trzymała się mocno wiary w jakieś okrutne, niezwykłe, uwodzicielskie praktyki Heysta. — Niech pan pamięta jak urzekł tego biednego Morrisona — mruknął.