Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zrobił minę pełną obrzydzenia i wstrząsnął się nieudanym dreszczem. Schomberg słuchał zdumiony. Wychodziło na to że właśnie łajdactwo tego — tego Szweda roztaczało nad nim opiekę, ponieważ łup jego niegodziwości stawał jako zapora pomiędzy złodziejem a karą.
— Tak, tak, stary capie — przerwał milczenie Ricardo, popatrzywszy z pewnego rodzaju współczuciem na nieme zgnębienie Schomberga. — Nie zdaje mi się, żeby ten kawał się udał.
— Ależ to idjotyzm — szepnął mężczyzna, któremu czyjaś oburzająca i niezrozumiała idjosynkrazja miała uniemożliwić zemstę już, zdawało się, tak bliską.
— Niech się pan nie porywa na sądzenie pana z panów — ostrzegł Ricardo Schomberga tonem markotnym a łagodnym. — Nawet i ja niezawsze mogę szefa zrozumieć. A ja jestem Anglikiem i jego towarzyszem. Nie; nie myślę żeby warto było tę kwestję z nim wszczynać, choć obrzydło mi już do gruntu siedzenie tutaj.
Pobyt w hotelu nie mógł Ricardowi bardziej obrzydnąć niż Schombergowi patrzenie na tych dwóch gości. Hotelarz wierzył tak głęboko w rzeczywistość postaci Heysta, stworzonej zapomocą swoich fałszywych wniosków, swojej nienawiści i swego zamiłowania do plotek, że w rozstrzygającej tej chwili nie zdołał powstrzymać okrzyku szczerego przekonania, równie szczerego jak większość przekonań — tych zamaskowanych sług naszych namiętności.
— Podług mnie byłoby to zupełnie to samo, co pójść i zabrać bryłę złota ważącą z tysiąc funtów, albo dwa, albo trzy tysiące. Żadnego kłopotu, żadnego...
— A spódnica to nie kłopot? — wtrącił Ricardo.