Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wadzono mu dziewczyny w tak haniebny sposób, nie byłby pozwolił nikomu tak na siebie patrzeć. Odrazu palnąłby pięścią tego łotra między oczy. A potem bez chwili wahania kopnąłby tego drugiego. Ujrzał to w myślach i przejął się tak bardzo wspaniałą wizją, że prawa noga i ręka drgnęły mu konwulsyjnie.
W tej samej chwili ocknął się nagle z marzeń i zauważył z niepokojem żywe zaciekawienie we wzroku pana Ricarda.
— Więc tak wędrujecie sobie przez świat, grając w karty — zauważył bezmyślnie aby pokryć zmieszanie; ale wrok Ricarda nie zmienił wyrazu, wobec czego Schomberg ciągnął niepewnie dalej:
— I tu, i tam, i ówdzie. — Opanował się i wyprężył piersi. — To chyba bardzo niepewny tryb życia? — rzekł stanowczo.
Słowo: niepewny wywołało pożądany skutek: oczy Ricarda straciły niebezpieczny wyraz pełen zainteresowania.
— Tak źle znów nie jest — rzekł obojętnie Ricardo. — Mojem zdaniem póty ludzie będą grali w karty, póki będą mieli co stawiać. Gra leży w ludzkiej naturze. A czem właściwie jest życie? Człowiek nie wie nigdy, co mu się może zdarzyć. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że człowiek właściwie nigdy nie zdaje sobie sprawy, jakie karty ma sam w ręku. Co jest atutem? O to właśnie chodzi! Rozumie pan? Każdy człowiek będzie grał, jeśli mu się nastręczy sposobność — o wszystko, albo i o nic. Pan także.
— Nie tknąłem kart już od jakich lat dwudziestu — rzekł Schomberg surowym tonem.
— No no, gdyby pan kartami zarabiał na życie, nie byłby pan czemś gorszem niż teraz, kiedy pan