Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc pan chce przez to powiedzieć — rzekł Schomberg, pomijając milczeniem to co mogło być dla niego nieprzyjemne w podkreśleniu ostatniej uwagi — pan chce powiedzieć, że pan rzucił spokojną, dobrze płatną posadę dla takiego życia?
— Tum cię czekał! — zaczął spokojnie Ricardo. — Taki człowiek jak pan nie może nic innego powiedzieć. Do tego stopnia jest pan oswojony. Ja jestem towarzyszem pana z panów. To nie jest to samo co służyć pryncypałowi, który rzuci panu pensję jak kość psu i będzie jeszcze oczekiwał od pana wdzięczności. To gorsze od niewoli. Od niewolnika kupionego za pieniądze nie oczekuje się wdzięczności. A sprzedaż swojej pracy — cóż to innego jeśli nie sprzedaż samego siebie? Ma pan tyle a tyle dni życia i sprzedaje pan jeden po drugim. Czy nie? Kto może mi dość drogo za moje życie zapłacić? A jakże! Rzucą panu pieniądze przy końcu tygodnia i będą oczekiwać, że pan najpierw powie: dziękuję, a potem dopiero je zgarnie.
Wymruczał kilka przekleństw, wymierzonych, jak się zdaje, przeciwko pryncypałom w ogólności i wybuchnął:
— Do licha z pracą! Nie jestem psem, który chodzi na tylnych łapach żeby kość dostać; jestem wolnym człowiekiem i towarzyszem mojego zwierzchnika. Na tem polega różnica, której pan nigdy nie zrozumie, panie Oswojony Schomberg.
Ziewnął zlekka. Schomberg zachował wojskową sztywność popartą lekkiem zmarszczeniem brwi i puścił wodze myślom. Zajął się rozpamiętywaniem obrazu młodej dziewczyny — nieobecnej — dalekiej — ukradzionej. Nagle porwała go wściekłość. Tu siedzi ten łotr i patrzy na niego bezczelnie. Gdyby nie upro-