Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystko co mogłem zrobić, to zacisnąć mocno palce pod jego szczęką. Pan widział kark tego ptaszka, co? A twardy przytem jak żelazo. Padliśmy na ziemię. Widząc to, szef kładzie rewolwer do kieszeni.
— „Panie, niech pan zwiąże mu nogi“ — wrzeszczę. — „Chcę go udusić“.
— Leżało tam naokoło dużo łyka. Ścisnąłem mu jeszcze raz szyję i wstałem.
— „Byłbym cię mógł zastrzelić“ — mówi zatroskany zwierzchnik.
— „Ale cieszy się pan, że nabój ocalał!“ — odpowiadam.
— Mój skok zaoszczędził nam nabój. Nie można było pozwolić, aby Pedro dał drapaka w ciemność i kręcił się potem koło nas między krzakami — prawdopodobnie z tą swoją zardzewiałą strzelbą w ręku. Zwierzchnik przyznał, że mój skok był w owej chwili rzeczą najodpowiedniejszą.
— „Ale on jeszcze żyje“ — mówi, schylając się nad nim.
— Równie dobrze mogłem się porwać na uduszenie wołu. Prędko związaliśmy mu ztyłu łokcie i, zanim przyszedł do siebie, przyciągnęliśmy go do małego drzewka; posadziliśmy go tam i przywiązaliśmy — nie przez pas, ale za szyję; jakieś dwadzieścia razy przeciągnąłem sznurek naokoło jego gardła — potem jeszcze przez piersi, wreszcie zrobiłem węzeł pod uchem. Następnie zajęliśmy się szanownym panem Antonio, który szerzył wielki smród, przypiekając sobie twarz na ogniu. Wyciągnęliśmy go i potoczyliśmy aż do zatoki, zostawiając resztę aligatorom.
— Byłem zmęczony. Strach jak mię wyczerpała ta drobna utarczka. Zwierzchnik ani o włos się nie