Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nazywa przedstawiać rzecz po pańsku — tak to rozumiem!
— O wschodzie słońca wpłynęliśmy do zatoki i ukryliśmy się, na wypadek gdyby towarzystwu polującemu na skarb zachciało się przedtem na nas zapolować. I tak się też stało, do djabła! Widzieliśmy zdaleka jak szkuner płynął z wiatrem i z pewnością dziesięć lornetek przeszukiwało morze wzdłuż i wszerz. Za moją radą szef postanowił, że poczekamy na odjazd szkunera przed wyruszeniem w dalszą drogę. Siedzieliśmy tam w tej zatoce coś około dziesięciu dni — bardzo nam było zacisznie. Ale siódmego dnia wypadło zabić człowieka — brata tego naszego Pedra. To jest szczera prawda, że obaj polowali na aligatory. Mieszkaliśmy w ich szałasie. I zwierzchnik i ja nie umieliśmy wtedy prawie wcale habla Español — rozumie pan, mówić po hiszpańsku. Wybrzeże suche, przyjemny cień, pyszne hamaki, świeże ryby, dobra zwierzyna, to było dopiero używanie. Zwierzchnik rzucił im parę dolarów na początek; ale mieliśmy wrażenie, że mieszkamy u dzikich małp. Wkrótce zauważyliśmy, że coś dużo z sobą rozmawiają. Wpadła im w oko kasa, i skórzane walizki, i moja torba — miło im było popatrzeć na taki łup. Mówili pewno jeden do drugiego:
— „Z pewnością nikt się nigdy nie zgłosi po tych dwóch ludzi, którzy spadli jak z księżyca. Poderżnijmy im gardła“.
— Naturalnie! To było jasne jak słońce. W dodatku zobaczyłem jak ten brat Pedra ostrzył za krzakiem djabelnie długi nóż i rzucał przytem w prawo i w lewo dzikie spojrzenia, wypatrując, czy kto nie nadchodzi. Pedro stał obok niego i próbował ostrza drugiego wielkiego noża. Myśleli, że jesteśmy daleko