Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już się urodził oswojony, jak większość ludzi na świecie.
Pan Jones podniósł się niby widmo, a Ricardo poszedł za jego przykładem, przyczem warknął i przeciągnął się. Schomberg mówił dalej jak gdyby do siebie, w ponurem zamyśleniu:
— Była tu orkiestra — osiemnaście kobiet.
Pan Jones wydał okrzyk przerażenia i obejrzał się wkoło, jakby w ścianach i w całym domu pozostał jad zarazy. Potem wpadł w wielki gniew i zwymyślał gwałtownie Schomberga, za to że ośmiela się poruszać podobne tematy. Hotelarz tak był zdumiony że nawet nie wstał z krzesła. Patrzył na wściekłość pana Jonesa, która nie miała w sobie nic widmowego, ale nie była przez to bardziej zrozumiałą.
— Co się stało? — wyjąkał. — Co za tematy? Nie słyszał pan, jak mówiłem że to była orkiestra? Niema w tem przecież nic złego. No więc była tam między niemi dziewczyna — — Oczy Schomberga stanęły w słup; splótł ręce na piersiach z taką siłą że stawy w palcach mu zbielały. — Taka dziewczyna! Nazywacie mnie oswojonym? Byłbym dla niej rozbił w puch wszystko naokoło siebie. A i ona, naturalnie... Jestem przecież mężczyzną w sile wieku... Ale potem opętał ją jeden chłystek — taki włóczęga, łgarz, oszukaniec, podstępna bestja zdecydowana na wszystko! O Boże!
Splecione palce trzasnęły, gdy rozrywał dłonie; wyciągnął ramiona i oparł na nich czoło w paroksyzmie wściekłości. Obaj goście patrzyli na dygocące jego plecy — wychudły pan Jones z pogardą i pewnym rodzajem lęku, a Ricardo z wyrazem kota, który widzi w śpiżarni kawałek ryby i nie może jej dosięgnąć.