Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



V

W trzy tygodnie później Schomberg schował skrzynkę z pieniędzmi do kasy ogniotrwałej, której żelazny kadłub wypełniał róg sypialni, i rzekł do żony, nie patrząc wprost na nią:
— Muszę się tych dwóch pozbyć. Tak dalej być nie może.
Pani Schomberg żywiła to samo przekonanie od pierwszej chwili, ale była już oddawna wytresowana aby się nie wyrywać ze swem zdaniem. Siedziała jak trusia, w nocnym stroju, przy jednej jedynej świecy, wiedząc z doświadczenia, że nawet jej potakiwania mogłyby być kamieniem obrazy. Wodziła oczami za postacią Schomberga, ubranego w piżamę i krążącego niespokojnie po pokoju.
Nie spojrzał na nią ani razu, albowiem pani Schomberg w nocnym stroju była najmniej powabną ze wszystkich istot na świecie — nędzną, niepokaźną, zwiędłą, złamaną, starą. A sylwetka jej w zestawieniu z kobiecą postacią, którą Schomberg miał zawsze w pamięci, raziła jeszcze bardziej jego zmysł estetyczny.
Chodził po pokoju, klnąc i złoszcząc się, aby podnieść w sobie odwagę do należytego poziomu.
— Niech mnie djabli wezmą, jeśli nie powinienem od razu, natychmiast pójść do jego pokoju i powiedzieć, aby się wyniósł jutro o świcie razem z tym swoim sekretarzem. Nie mam nic przeciw porządnej grze w karty, ale żeby urządzić sobie przynętę z mojego