Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co zrobimy z tym moim człowiekiem? — zapylał główny pasażer. — Pewno jest jakaś gospoda blisko portu — knajpa, gdzie dadzą mu matę do spania?
Schomberg odrzekł, że jest w istocie taki zajazd, utrzymywany przez portugalskiego metysa.
— Czy to pański sługa? — dodał.
— Tak — przyczepił się do mnie. Polował na aligatory. Znalazłem go w Kolumbji. Był pan kiedy w Kolumbji?
— Nie — odrzekł Schomberg z wielkiem zdziwieniem. — Polował na aligatory? Dziwne zajęcie! Więc pan przybywa z Kolumbji?
— Tak, ale dawno już stamtąd wyjechałem. Przybywam z bardzo wielu miejsc. Widzi pan — podróżuję ze wschodu na zachód.
— Pewnie dla sportu? — spytał Schomberg.
— Tak. Coś w rodzaju sportu. Coby pan powiedział o polowaniu na słońce?
— Rozumiem — pan podróżuje dla przyjemności — rzekł Schomberg, śledząc żaglową łódź, która miała przeciąć im drogę, i gotów wyminąć ją dotknięciem rudla.
Nagle drugi pasażer dał się słyszeć:
— Do djabła z temi statkami krajowców! Zawsze włażą człowiekowi w drogę.
Był to człowiek krępy, muskularny, o błyszczących i mrugających oczach, szorstkim głosie i okrągłej, bezbarwnej, ospowatej twarzy, ozdobionej rzadkim, rozwichrzonym wąsem sterczącym dziwacznie z pod czubka sztywnego nosa. Schomberg zauważył że nie wyglądał bynajmniej na sekretarza. I on i jego długi, szczupły zwierzchnik byli ubrani w zwykły strój używany pod zwrotnikami: korkowe hełmy, białe trzewiki — wszystko