Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem śmiertelnie zmęczona — szepnęła żałośnie.
Otoczył ją ramionami i tylko po konwulsyjnych drgnieniach jej ciała poczuł, że łka bezgłośnie. Podtrzymując ją, zapamiętał się w głębokiej, nocnej ciszy. Dziewczyna uspokoiła się po chwili i płakała cichutko. Nagle spytała, jakby zbudzona ze snu:
— Pan już nie widział tej osoby co nas śledziła?
Drgnął na ten szybki, ostry szept i odrzekł, że się zapewne pomylił.
— Ale jeśli ktoś był rzeczywiście — rozmyślała głośno — nie mógł to być nikt inny tylko gospodyni — żona hotelarza.
— Schombergowa? — spytał zdziwiony Heyst.
— Tak. Ona także nie może sypiać po nocach. Pan nie rozumie dlaczego? No bo przecież ona naturalnie widzi co się święci. To bydlę nie stara się nawet tego przed nią ukryć. Gdyby tylko miała choć trochę odwagi! Ona wie dobrze co ja czuję, ale tak się go boi, że nie śmie nawet spojrzeć mu w twarz, a cóż dopiero odezwać się do niego. Kazałby jej zaraz iść na złamanie karku.
Heyst przez jakiś czas nic nie mówił. Otwarta bójka z hotelarzem była nie do pomyślenia. Wstręt go przejął na samą myśl o tem. Zaczął szeptać łagodnie do dziewczyny, usiłując jej wytłumaczyć że tak, jak rzeczy stoją, przeszkodzono by jej prawdopodobnie, gdyby chciała jawnie opuścić orkiestrę. Słuchała niespokojnie tych dowodzeń, ściskając od czasu do czasu jego rękę, którą znalazła w ciemności i mocno trzymała.
— Mówiłem już pani, że nie jestem dość bogaty aby panią wykupić; więc też wykradnę panią, skoro tylko uda mi się znaleźć jakiś sposób ucieczki.