Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech pan coś dla mnie zrobi! Pan jest dżentelmenem. Nie ja pierwsza odezwałam się do pana, prawda? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i przemówił, kiedy tam stałam. Czego pan chciał ode mnie? Wszystko mi jedno czego pan chciał wtedy, ale pan musi coś dla mnie zrobić.
Spoglądała dziko i błagalnie zarazem — widać było, że gwałtownie na coś nalega, choć mówiła głosem zamierającym ze wzruszenia. Tak namiętna prośba wyrażała się w jej postaci, że mogło to zwrócić uwagę. Heyst roześmiał się głośno naumyślnie. Z oburzenia zabrakło jej głosu wobec tak brutalnego braku serca.
— Więc co to miało znaczyć, kiedy pan mówił: proszę mi rozkazywać? — syknęła prawie.
Czujny wyraz jego smutnego spojrzenia i spokojne słowa: „Wszystko będzie dobrze“ wnet ją uspokoiły.
— Nie jestem dość bogaty aby panią wykupić — ciągnął dalej z dziwacznym uśmiechem, nie mającym żadnego związku z jego słowami — nawet gdyby to dało się zrobić; ale mogę zawsze panią wykraść.
Spojrzała na niego głęboko, jakby te słowa miały ukryte i bardzo skomplikowane znaczenie.
— Niech pani teraz odejdzie — rzekł prędko — i niech pani spróbuje się uśmiechnąć.
Posłuchała go z niespodzianą gotowością, a że miała bardzo ładne i białe zęby, jej machinalny, obstalowany uśmiech wydał się radosnym i promieniejącym. Zdumiało to Heysta. — Nic dziwnego — mignęło mu przez myśl — że kobiety tak doskonale potrafią mężczyzn zwodzić. Umiejętność ta jest im wrodzona; zdawałoby się, że przychodzą na świat ze specjalną zdolnością w tym kierunku. Oto uśmiech, którego źródło znał dokładnie — a jednak uśmiech ten rozgrzał go i dał