Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

póki nie osiadło kędyś głęboko na dnie, gdzie spoczywają nasze niewysłowione tęsknoty.
— Pani jest naturalnie Angielką? — zapytał.
— A cóż pan myślał? — odparła najczarowniejszym tonem. I dodała, sądząc widać, że z kolei i jej wypada zadać pytanie. — Dlaczego pan się zawsze uśmiecha kiedy pan mówi?
To wystarczało aby odjąć wszelką ochotę do uśmiechu; ale pytanie postawione było najwidoczniej z tak dobrą wiarą, że Heyst przyszedł zaraz do siebie.
— To takie niefortunne przyzwyczajenie — rzekł z delikatną, wytworną żartobliwością. — Bardzo się to pani nie podoba?
— Nie — odrzekła poważnie. — Ale zwróciłam na to uwagę. Nie spotykałam wielu przyjemnych osób w życiu.
— Jestem pewien, że ta kobieta grająca na pianinie bez porównania jest nieznośniejsza od wszystkich ludożerców, z którymi miałem do czynienia.
— Ja myślę! — wzdrygnęła się, — A jakim sposobem miał pan do czynienia z ludożercami?
— Za długoby o tem opowiadać — rzekł Heyst z nikłym uśmiechem. Uśmiechy Heysta były raczej melancholijne i nie harmonizowały z wielkiemi wąsami, pod któremi żartobliwość jego czuła się doskonale, niby płochliwe ptaszę w rodzimej gęstwinie. — O wiele za długo. Jak się pani dostała do tej bandy?
— Pech — odpowiedziała krótko.
— Tak, tak, naturalnie — Heyst kiwnął potakująco głową i dodał, oburzony wciąż na owo uszczypnięcie, które raczej odgadł niż zobaczył: — Proszę pani, czy pani nie może się jakoś bronić?
Wstała właśnie z krzesła. Muzykantki wracały zwolna