Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

razem z wysoką kobietą, następującą jej na pięty, schodziła właśnie z trzech stopni łączących estradę z salą. Tu zatrzymała się, posunęła się chwiejnie o krok dalej i przystanęła znowu, tamta zaś ordynarna, wielka baba od fortepianu — niby eskorta jej, niby dragon — minęła ją szorstko i, maszerując wojowniczo środkowem przejściem wśród krzeseł i stolików, poszła szukać Zangiacoma o zakrzywionym nosie. Podczas tego nadzwyczajnego przemarszu zdawało się, że wszystko w sali zmienia się w błoto pod jej nogami. Pogardliwe jej spojrzenie spotkało się z podniesionemi oczami Heysta, który spojrzał zaraz w stronę dziewczyny. Nie poruszyła się wcale. Ramiona jej zwisały bezwładnie, a powieki były spuszczone.
Heyst położył nawpół wypalone cygaro i zacisnął usta. Potem wstał z krzesła. Zawładnął nim taki sam poryw, jak wówczas przed laty, w ohydnej mieścinie Delli na wyspie Timor, gdy uczuł nagle że musi przejść przez piaszczystą ulicę i zaczepić Morrisona, właściwie obcego sobie człowieka, który był najwidoczniej skłopotany, znękany, zwątpiały i samotny.
Był to taki sam poryw. Ale Heyst nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał wówczas o Morrisonie. Można powiedzieć, że pierwszy raz od chwili gdy zrezygnował ostatecznie z kopalni na Samburanie, zapomniał zupełnie o zmarłym Morrisonie. Prawda i to, że do pewnego stopnia zapomniał też gdzie się znajduje i, nie powstrzymany przez żaden przebłysk świadomości, szedł oto środkowem przejściem ku estradzie.
Tymczasem niektóre z muzykantek zapuściły już kotwicę u zajętych stolików. Rozmawiały z mężczyznami, wsparte na łokciach, i — mimo czerwonych szarf — przypominały w białych sukniach gromadę