Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Biały poruszył się niespokojnie i mruknął niepewnym tonem:
— Jeśli tak chce jej przeznaczenie.
— Nie, tuanie — odpowiedział spokojnie Arsat. — Jeśli tak chce moje przeznaczenie. Słucham, patrzę, czekam. I wspominam... Tuanie, czy pamiętasz dawne dni? Czy pamiętasz mego brata?
— Tak — odrzekł biały. Malaj powstał nagle i wszedł do chaty. Podróżny, siedząc nieruchomo na platformie, posłyszał jego głos. Arsat mówił: — Usłysz mnie! Przemów! — Po tych słowach nastała głucha cisza. — O Diamelen! — krzyknął nagle, poczem głębokie westchnienie doszło do uszu białego. Arsat ukazał się we drzwiach i przysiadł znów na dawnem miejscu.
Siedzieli, milcząc, przy ogniu. Cisza panowała w chacie i wszędzie wokoło; tylko zdaleka dochodziły od czasu do czasu głosy wioślarzy, niosące się wyraźnie po spokojnej wodzie. Ognisko rozpalone w rufie sampanu jaśniało słabo woddali, otoczone mglistą, czerwoną aureolą. Wreszcie zgasło. Głosy ucichły. Ląd i woda spały niewidzialne, nieporuszone i nieme. Zdawało się, że ze świata nic nie pozostało prócz migotliwego blasku gwiazd, spływającego nieustannie i daremnie w głuchą czerń nocy.
Biały patrzał przed siebie w ciemność szeroko rozwartemi oczami. Groza i urok, natchnienie i tajemnica śmierci — śmierci bliskiej, nieuniknionej i niewidzialnej — stłumiły gorączkową ruchliwość jego rasy, budząc w nim najmniej świadome, najistotniejsze myśli. Czujna podejrzliwość, upatrująca wszędzie coś złego, żrąca podejrzliwość, która czyha w naszych sercach, wypełzła w otaczającą go ciszę — głęboką i głuchą — nasycając ją fałszem i ohydą — aż cisza ta wydała mu się spokojną, nieprze-