Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stało się to rzeczą niemożliwą. Usiadłem, wpatrując się w ten rzucający uroki przedmiot. Jacobus obracał w swych poduszkowatych łapach trzewiczek córki na wszystkie strony, jakby szczegółowo badając jego robotę. Przez pewien czas medytował nad cienkością podeszwy; następnie zajrzał do środka i ze skupioną miną rzekł:
— Cieszę się, że pana tu zastałem, kapitanie.
Odpowiedziałem na to czemś w rodzaju chrząknięcia, obserwującego ukradkiem, i po chwili dodałem:
— Niewiele już pan będzie miał ze mnie pociechy teraz.
Wciąż jeszcze zgłębiał wnętrze tego trzewika, którego i ja również nie spuszczałem z oczu.
— Czy też myślał pan jeszcze o tym handlu kartoflami, o którym panu w tych dniach wspominałem.
— Nie — odpowiedziałem krótko, podnosząc się z krzesełka. Powstrzymał ten mój ruch surowym, nakazującym gestem ręki, trzymającej ów fatalny trzewik.
Siedziałem więc dalej i patrzałem na niego roziskrzonym wzrokiem. — Wie pan o tem, że ja nie handluję.
— Powinieneś pan, kapitanie. Powinieneś.
Namyślałem się. Jeżelibym opuścił ten dom zaraz to już nie zobaczyłbym się z dziewczyną. A czułem, że muszę ją widzieć jeszcze raz i choćby na chwilę. Była to konieczność, przeciw której nanic wszelkie rozumowanie i od której się nie można uchylić. Nie, nie odejdę. Zostanę aby jeszcze raz zaznać tego dziwnie drażniącego uczucia jakiejś nieokreślonej żądzy, której nałóg sprawił, że mnie — z wszystkich ludzi, mnie właśnie, przejmowała trwoga wobec wyjazdu na morze.
— Panie Jacobus — rzekłem zwolna: — czy pan rzeczywiście sądzi, że wszystko zważywszy i uwzględniając różne fakty — mam na myśli wszelkie fakty, rozumie