Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okoliczność zwrócił uwagę, zapytując naprzykład: „Gdzie Alicja?“ lub inaczej, mógłbym coś wywnioskować z jego tonu. Ale nie dał mi tej sposobności. Szczególniej uderzające było to, że wcale na mnie nie patrzał. Wie — powiedziałem sobie w duchu. I pogarda moja dla niego ulżyła memu samowstrętowi.
— Pan dziś wcześnie w domu — zauważyłem.
— Mały ruch; niema co robić w sklepie dzisiaj — wyjaśniał z opuszczonemi wdół oczyma.
— Aha, otóż, jak panu wiadomo, odjedżdżam — rzekłem, czując, że może to było najwłaściwsze.
— Tak jest — odsapnął: — pojutrze.
Nie oto mi chodziło; lecz widząc, że wciąż ma wzrok utkwiony w podłogę, spojrzałem i ja w tym kierunku. Wśród absolutnej ciszy, która objęła dom, wpatrywaliśmy się w zgubiony przez uciekającą dziewczyną pantofelek o wysokim obcasie. Zapatrzyliśmy się nań. Leżał do góry podeszwą.
Po jakiejś chwili, która mi się wydała nieskończenie długą, Jacobus, suwając krzesełkiem, podsunął się ku niemu, nachylił z wyciągniętą ręką i podniósł go. Przedmiot ten wydał się bardzo nikłym w jego potężnem, grubem łapsku. Był to właściwie nie pantofelek, lecz płytki trzewiczek z niebieskiej giemzy lakierowanej, wytarty i znoszony. Posiadał rzemyki do przypasywania go na podbiciu, ale dziewczyna tak tylko wkładała w niego nóżkę, nie troszcząc się, jak zazwyczaj, o ład. Jacobus przeniósł oczy z tego trzewika na mnie.
— Siadaj pan, kapitanie — rzekł wreszcie przyciszonym tonem.
Jak gdyby widok tego trzewika odnowił czary, nagle porzuciłem myśl niezwłocznego opuszczenia tego domu.