Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwiach stołowego pokoju stał Jacobus. Jak długo tam się znajdował, nie można było zgadnąć; przypomniawszy sobie walkę z dziewczyną, pomyślałem, że musiał być jej niemym świadkiem od początku do końca. Lecz to przypuszczenie wydawało się zbyt nieprawdopodobne. Może ta niepojęta dziewczyna usłyszała jak wszedł i zdążyła umknąć.
Wkroczył na werandę w swój zwykły sposób, ze spuszczonemi powiekami, ze sklejonemi ustami. Uderzyło mię podobieństwo dziewczyny do tego człowieka. Te podłużne oczy egipskie, to niskie czoło głupiej bogini znalazła w trocinach areny cyrkowej; ale reszta twarzy, rysunek i modelacja, zaokrąglony podbródek, te same usta wszystko to było Jacobusa, wysubtelnione jednak, bardziej wykończone, wyrazistsze.
Gruba jego ręka spadła z krzepkim uchwytem garści na poręcz lekkiego krzesła (porozstawiane były tu i owdzie) i spostrzegłem w końcu tego wszystkiego możliwość jakiejś rozłupanej głowy — najprawdopodobniej. Doznawałem zgryzoty w najwyższym stopniu. Będzie straszna awantura; to było nieuniknione. Jak się wywiązać z tego zręcznie, nie wiedziałem. Miałem się na baczności i, na wszelki wypadek, przybrałem pozycję czołową. Narazie nie pozostawało mi nic innego. Co do jednej rzeczy miałem pewność, że moja postawa, jakkolwiek czelna, nie może się równać bezwstydowi, cechującemu Jacobusa.
Melancholijnym grymasem sklejonych warg uśmiechnął się do mnie i usiadł. Wyznaję, że odetchnąłem. Perspektywa przejścia od pocałunków do bójki nie miała w sobie nic tak dalece ponętnego. A może — a może nic nie widział? Zachowywał się jak zwykle, ale nigdy przedtem nie zastawał mnie był na werandzie samego. Jeśliby na tę