Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domu z prastarym ogrodem — tego domu, w którym od lat żaden inny gość oprócz mnie nie był na proszonym obiedzie. Sama tylko wdzięczność nie mogłaby trawić wewnętrznego systemu człowieka w tak osobliwie żrący sposób. Głód mógłby; ale do Jacobusowego wiktu głód mnie znów tak wyjątkowo nie zmuszał.
I na ten raz dziewczyna również nie chciała siąść do stołu. Brała mię złość i rozpacz. Ciotka rzucała na mnie złośliwe zezy. Nagle rzekłem do Jacobusa: — „O, tu! Włóż-no pan tu, na talerz, kawałek kurczęcia i trochę sałaty“. Usłuchał, nie podnosząc oczu. Dołączyłem do tego nóż, widelec i serwetkę, i zaniosłem na ganek. Ogród z masą ciemności wyglądał jak smęt, jak cmentarz kwiatów, pogrzebanych w mroku, a ona, wciśnięta w swój fotel, snuła, zda się, żałobne dumy nad zgonem światła i kolorów. Jedynie zalatywały duszne wonie aromatów, snać jakieś błędne, pachnące duchy tego tłumu zgasłego kwiecia. Mówiłem płynnie, z żartobliwą perswazją, czule; mówiłem przyciszonym głosem. Z samej intonacji wnosząc, możnaby było pomyśleć, że to błagalny szept kochanka. Gdym w potoku słów robił wyczekującą przerwę, za każdym razem odpowiadało mi jedynie głębokie milczenie. Było to jakby składanie ofiary przed siedzącą statuą bóstwa.
— Doprawdy, że tak się zaciąć w uporze, to okrucieństwo. Przecież ja się dręczę.
— Co mię to obchodzi!
Miałem takie uczucie, jak gdybym jej zadał jakiś gwałt jak gdybym ją był szarpał, może zbił. Rzekłem:
— Takie zachowywanie się pani będzie miało ten skutek, że już tu więcej nie przyjdę.
— Nie dbam o to!