Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani lubi moją obecność.
— To fałsz! — odburknęła.
Położyłem rękę na jej ramieniu; i gdyby była zrobiła jakiś odporny gest cofnięcia się, to doprawdy, myślę, żebym ją był roztrząsł. Lecz ani się ruszyła, i ten jej bezruch podziałał na mój gniew rozbrajająco.
— Tak, lubi pani. Bo czyż inaczej możnaby było panią zastać dzień w dzień na werandzie. Poco pani tu wysiaduje — pytam? Jest w domu tyle pokojów. Ma pani swój, siedziałaby pani w nim, nie chcąc mnie widywać. Ale pani chce. I pani wie o tem, że chce.
Uczułem pod ręką drżenie i zwolniłem swój chwyt, jak gdyby przestraszony tym objawem ożywania jej ciała. Aromatyczny zapach ogrodu powiał ku nam, jak ciepła fala, podobna do wonnego, dyszącego rozkoszą westchnienia.
— Niech pan wróci do nich — szepnęła nieomal tkliwie.
Gdym wchodził zpowrotem do stołowego pokoju, spostrzegłem, że Jacobus spuścił wzrok. Postawiłem talerz z łoskotem na stole. Na ten demonstracyjny objaw złego humoru wymamrotał coś w przepraszającym tonie, ja zaś natarłem nań, jak gdyby obowiązany był zdać mi rachunek z tych „wstrętnych dziwactw“ — bodaj że tak przeze mnie nazwanych.
— Twierdzę z wszelką pewnością — rzekłem wyniośle — że kto jak kto, ale pani Jacobus tu jest odpowiedzialna za większość tych gorszących narowów.
Z miejsca odpisnęła mi w swój arogancki, gburowaty sposób:
— E? Dlaczegóż pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze?
Byłem zdumiony jej czelnością wobec Jacobusa. Choć