Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kwintnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znając mię od maleńka i jak gdyby to było zwyczajem jego życia oglądać mię codzień, zaczepił mię, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej murzynce, która siedziała na stołku, nad brzegiem tamy. Poczem zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutką barkę.
Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią:
— Nie jest tak ładna, jak Hilda.
Natychmiast kąciki jego delikatnie wykrojonych, czułych ust opuściły się w straszny sposób.
— O mój drogi! Toż teraz ja prawie że nie mogę znieść jej widoku.
Czyż nie jest mi wiadomo, spytał z niepokojem, że zgubił figurę swego okrętu; kobieta w niebieskim staniku o złotej obszywce, twarz nie tak znów bardzo a bardzo ładniutka, ale białe, pięknie ukształtowane i gołe ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała... Czyżbym nie wiedział? Ktoby się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to jeszcze po latach dwudziestu!
Ze sposobu, w jaki to mówił, niktby się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę ciosaną z drzewa; ten drżący głos, to wzruszenie nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień... Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takiem sobie leciutkiem wzdęciem fali — w zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na okręcie nie mógł objaśnić dlaczego, poco, o której godzinie — po dwudziestu latach, ubiegłych w tym październiku... Czy nie słyszałem o tem?...
Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych rozstrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Było w tem jakby