Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i z pudełkiem „wcale znośnych cygar“. Pożegnałem go dość nieetykietalnie.
Moi dostawcy przyjęli mię ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach stan rynku ładunkowego bynajmniej nie przedstawiał się tak korzystnie, jak ze słów tego niewłaściwego Jacobusa mogłem był oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura, pomyślałem sobie: „Hm... Porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Oto jakiego rodzaju rzeczy ma się człowiek spodziewać po powrocie z morza. Chcą mi skontraktować okręt poniżej cen rynku“.
W dużym zewnętrznym oddziale, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mię, bawiąc uprzejmą rozmową, szef kancelarji — wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną, czarną głową, mieniącą się tu i owdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni, mogąc mi czemśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów popołudniu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H — —
Na chwilę usympatycznił swą długą twarz wyrazem bolejącym, że robocza siła tego świata zmiejszyła się o to dziecko, które zachorowało podczas burzy i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, poczem obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekin ma zęby sztuczne — i zapytał mię, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności okrętu w porcie.
— Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — Wiem, że to brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi właściciele.
Bez wielkiego zmartwienia dałem mu uczuć, że nie je-