Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczała, zasłuchana w namiętność drgającą w jego głosie. I mówiła sobie, że jeśli szepnie najcichsze tak, jeśli tylko westchnie na znak zgody, Jasper zrobi to napewno. Potrafiłby to zrobić — nie tknąwszy ziemi. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się w ciemności, poddając się na chwilę rozkosznemu upojeniu w opasujących ją ramionach. Ale nim mógł pomyśleć o zacieśnieniu uścisku, wyśliznęła mu się i znalazła o krok dalej, trzeźwa i opanowana.
Taką była spokojna Freja, Jednak wzruszyło ją głębokie westchnienie, które spłynęło od białej postaci Jaspera, stojącego bez ruchu.
— Dzieciak z ciebie szalony — rzekła drżącym głosem. Nagle zmieniła ton: — Niktby mnie nie mógł porwać, Nawet ty. Nie jestem dziewczyną, którą się porywa. — Biała postać Jaspera drgnęła od siły, z jaką to było wypowiedziane i Freja znów zmiękła. — Czy ci nie dosyć, że mnie — że mnie zdobyłeś? — dodała tkliwym szeptem.
Szepnął coś czule, a ona mówiła dalej:
— Obiecałam ci — powiedziałam, że przyjdę — i przyjdę z własnej, nieprzymuszonej woli. Będziesz czekał na mnie na pokładzie. Wejdę po drabince — bez niczyjej pomocy — i zbliżę się do ciebie, i powiem: oto jestem, mój mały. A potem — potem zostanę porwana. Ale żaden mężczyzna mnie nie porwie — to bryg mnie porwie! twój bryg — nasz bryg... Jakże go kocham!
Posłyszała nieokreślony jakiś dźwięk — niby westchnienie wywołane bólem czy rozkoszą — i znikła. Tam był ten człowiek na drugiej werandzie, ten czarny, zgryźliwy Holender, który mógł poróżnić Jaspera z ojcem, sprowadzić kłótnię, brzydkie słowa, a może nawet i walkę fizyczną. Co za ohyda! Ale nawet nie przypuszczając tej strasznej