Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzienne obcowanie z urojeniami starego Nelsona sprawiło, że coś z jego obaw przylgnęło także i do dziewczyny. — Czy ja wiem. Tatuś mówił, że boi się zostać żebrakiem na stare lata. Posłuchaj, mały, najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz jutro rano.
Jasper liczył na to, że spędzi z Freją jeszcze jedno popołudnie — kilka godzin spokojnego szczęścia z dziewczyną u boku i wzrokiem w bryg utkwionym — rozkoszując się przedsmakiem szczęśliwej przyszłości. Z milczenia jego bił zawód i Freja rozumiała to doskonale. Czuła się też zawiedziona. Ale cóż robić, rozsądek musiał być jej hasłem.
— Nie będziemy mieli chwili spokojnej z tym karaluchem łażącym naokoło domu — przekładała cichym, pośpiesznym głosem. — Więc pocóż masz zostawać? A on się nie ruszy, póki bryg tu jest. Przecież wiesz, że się nie ruszy.
— Powinno się podać go do raportu za włóczęgostwo — mruknął podrażniony Jasper, śmiejąc się zlekka.
— Pamiętaj, żebyś wyruszył o świcie, — poleciła szeptem Freja.
Nie puszczał jej, jak to zwykli czynić zakochani. Freja przemawiała mu do rozsądku, ale nie chciała wydostać się siłą z jego ramion, bo ciężko jej było go odepchnąć. Szeptał jej do ucha, trzymając ją w objęciach.
— Kiedy spotkamy się następnym razem, kiedy cię obejmę tak jak teraz — będziemy na pokładzie. Ty, i ja, i bryg — cały świat, całe życie — — Nagle wybuchnął: — Dziwię się sobie, że mogę czekać! Mam uczucie, że powinienem porwać cię teraz, odrazu. Mógłbym lecieć z tobą na rękach — wdół ścieżką — nie potykając się — nie tknąwszy ziemi — —