Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zysku. Nie wiem, jak się rozeszła wieść o kartoflach, ale gdym powrócił na okręt już późnawo, ujrzałem gromadkę ludzi o wyglądzie sklepikarskim, zawalającą średni pokład; Burns przechadzał się tam i sam, i poglądał na nich z miną wyniosłą i triumfującą. Przyszli kupować ziemniaki.
— Ta hałastra — szepnął mi na ucho — czeka tu, prażąc się w słońcu, już od kilku godzin. Wypili całą stągiew do dna. Nie powinien pan odrzucać tej okazji, panie. Pan ma za dobre serce.
Dla pertraktacyj wybrałem jednego człowieka o grubych łydkach i jednego o drgawce w oku, ponieważ można ich było odróżnić od reszty.
— Czy macie z sobą pieniądze? — spytałem, nim zabrałem ich do kajuty nadół.
— Tak, proszę pana — odrzekli jednogłośnie, klepiąc się po kieszeniach.
Ten gest ich stanowczego zdecydowania bardzo mi się podobał. Na długo przed upływem tego dnia wszystkie ziemniaki były sprzedane po cenie trzy razy większej niż ta, którą ja zapłaciłem. Burns, rozgorączkowany i radosny, winszował sobie umiejętnych zabiegów, tyczących się mojej spekulacji handlowej, ale nie omieszkał nadmienić uszczypliwie, że powinienem był zarobić na tem więcej.
Nie spało mi się zbyt dobrze tej nocy. Myślałem o Jacobusie dorywczo, w raptownych rzutach, pomiędzy jednem a drugiem zerwaniem się ze snów, mających związek z rozbitkami, porzuconymi na pustynnej wyspie, zarośniętej kwieciem. Bardzo mi było nieprzyjemnie. Rankiem, zmęczony i niewywczasowany, siadłem i napisałem długi list do moich armatorów, przedkładając im szczegółowo obmyślany projekt użytkowania okrętów na Wschodzie —