Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech pana o mnie głowa nie boli. Już ja o sobie sam pomyślę.
Był chwilowo stropiony, jakby usiłując zrozumieć; poczem, niby pod wpływem jakiejś nagłej myśli, rzekł ważko: — Z pewnością, z pewnością, kapitanie. — Szeroka jego pierś wzniosła się i opadła. Byłożby to westchnienie? Czem prędzej wyszedł, aby się zakrzątnąć koło tych ziemniaków, i ani się już na mnie obejrzał.
Czekałem, aż stuk jego kroków ucichnie w jadalni, poczekałem jeszcze dłużej. Następnie, zwracając się ku odległym drzwiom, głosem donośnym na całą werandę zawołałem:
— Alicjo!
Nie było odpowiedzi i nawet nic nie poruszyło się za drzwiami. Snać dom Jacobusów opustoszał, abym mógł się w nim czuć jak u siebie. Nie wołałem po raz drugi. Przejęło mię naraz jakieś ogromne zniechęcenie, jakaś gnębiąca jałowość myśli i moralne przybicie. Odwróciłem się znów do ogrodu i usiadłem, wsparty łokciem na poręczy niskiej balustrady, objąwszy rękami głowę.
Miało się już pod wieczór. Cienie powydłużały się, pogłębiły, zmieszały w jeden stop pomrocza, w którym pełgające barwami grządki kwiatowe podobne były do zgarniętego węglowego żaru; napływały ku mnie duszne wonie, jak gdyby zmierzch na tej półkuli ziemskiej był niczem innem, jak przyćmieniem wnętrza świątyni, ogród zaś — niezmierną kadzielnicą, kołyszącą się przed ołtarzem gwiazd. Barwy kwiecia stawały się coraz ciemniejsze i jedna po drugiej zatracały swoją rozżarzoność.
Na lekki szelest odwróciłem głowę. Dziewczyna wydała mi się jakby wyższa wzrostem i szczuplejsza; zbliżała się, chwiejąc i kulejąc, słaniającym się, nierównym ruchem,