Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wagę. Wszystko co z jego memłania wyrozumiałem, to było jakieś nieokreślone „całkiem w porządku“ — formułka, nad którą nie mogło być, przynajmniej mojem zdaniem, wierutniejszego kłamstwa.
Atoli przypomniałem sobie — raczej ani na chwilę nie zapomniałem, że mam się zobaczyć z dziewczyną. Nie myślałem odchodzić. Umyśliłem zostać w tym domu dopóty, dopóki jej nie zobaczę raz jeszcze.
— Słuchaj pan — rzekłem nakoniec: — powiem panu, co zrobię. Kupię tych pańskich utrapionych ziemniaków za ile tylko mi wystarczy, pod warunkiem, że pan zaraz teraz udasz się na przystań i zajmiesz się pan ładowaniem ich na galar i niezwłoczną odstawą ich pod okręt. Weź pan z sobą fakturę i podpisany kwit z odbioru. Tu masz pan klucz od mego biurka. Wręczysz go pan Burnsowi. On panu zapłaci.
Wstał z krzesła, nim jeszcze skończyłem mówić, ale wzdragał się wziąć klucz. Burns na to się nie zgodzi. Nie chciałby mu nawet tego proponować.
— Dobrze więc, w takim razie — rzekłem, rzucając nań wzgardliwe spojrzenie — trudno i darmo, panie Jacobus, musisz pan zaczekać na pokładzie aż do mego powrotu i ostatecznego załatwienia z panem.
— Tak będzie całkiem w porządku, kapitanie. Idę natychmiast.
Zdawał się być zakłopotany, co ma zrobić z trzewiczkiem, który jeszcze wciąż trzymał w garści. Ostatecznie, spojrzawszy na mnie tępo, położył go na krzesełku, z którego się był przed chwilą podniósł.
— A pan, kapitanie? Czy i pan nie poszedłbyś rzucić okiem — —