Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co zdawało się być milczeniem brzydkiej zadumy, — że mógłby pan wziąć jakieś trzydzieści tonn. Coś około tego wypadałoby na pański udział, kapitanie.
— Doprawdy? Na mój udział! Z wszelką pewnością mógłbym, ale nie mam na to odpowiedniej sumy.
Nie widziałem go nigdy jeszcze tak ożywionego.
— No! — wykrzyknął z akcentem, który mi się wydał srodze groźnym: — A to szkoda.
Zrobił pauzę, poczem: — Ile pieniędzy masz pan, kapitanie? — zagadnął już wprost z obcesową natarczywością.
Teraz na mnie przyszła kolej spojrzeć mu w oczy rzetelnie. Uczyniłem to i wymieniłem sumę, którą mógłbym rozporządzać. Widziałem, że był rozczarowany. Rozważał to, utkwiwszy swój kombinatorski wzrok w mych oczach, przez dość długi czas, nim tonem zamyślonym odezwał się z taką drapieżną propozycją:
— Mógłbyś pan wyciągnąć coś więcej ze swych najemców. To łatwo zrobić, kapitanie.
— Nie, nie mógłbym — odfuknąłem: — zapłatę wybrałem do dziś, a zresztą, rachunki okrętowe już zamknięte.
Wściekłość mię brała. — I powiem panu — ciągnąłem. — że gdybym nawet mógł to uczynić, tobym nie chciał. — I nie krępując się już wcale, dorzuciłem: — Pan jesteś już trochę zanadto Jacobusem, panie Jacobus.
Sama intonacja głosu mego była obrażająca; lecz zachował spokój, cokolwiek się tylko zastanowił, jakby coś miarkując; ale ten przebłysk w jego oczach zgasł natychmiast. Niech sobie tam byle jaki szyper mówi, co mu się podoba, to przecież nie może dotykać jego, Jacobusa, chociaż wyrzutka, lecz będącego tu na swoich tubylczych śmieciach. Jako handlarz okrętowy mógł znieść wszelką znie-