Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, to ja.
Ona podeszła do łóżka i usiadła na niem, tuż, obok syna, wciąż jeszcze przyciskając ręce do piersi; stopami wparła się pomiędzy arkusiki listu, które zsunęły się na podłogę. Dostrzegła te białe kartki i uchwyciła się dłońmi silnie za krawędź łóżka. Tak siedziała, posągowo sztywna, utkwiwszy w synu ciemne oczy. Nakoniec przemówiła:
— Widzę, że już wiesz o wszystkiem, Jonie.
— Tak jest.
— Widziałeś się z ojcem?
— Tak.
Zapanowało dłuższe milczenie, wkońcu matka znów się odezwała:
— Moje ty kochanie!
— Tak, wszystko to prawda...
Doznawał w tej chwili tak gwałtownych i tak sprzecznych wrażeń, iż nie ośmielał się poruszać — — czuł odrazę, rozpacz, a przytem jednocześnie tęsknił do kojącego dotknięcia jej ręki na swem czole.
— I cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Sam nie wiem.
Znów nastała dłuższa cisza, poczem Irena wstała z miejsca. Stała przez chwilę, nieruchomo i bezsłownie, następnie zlekka ruszyła ręką i odezwała się:
— Kochanie moje... mój chłopaku najdroższy, nie mysi o mnie... myśl o sobie samym...
I obszedłszy łóżko wokoło, powróciła do swego pokoju.
Jon odwrócił się — i zwinąwszy się niemal jak jeż w kłębek, wcisnął się w kąt między dwiema ścianami.
Upłynęło chyba jakie dwadzieścia minut, gdy zbudził go nagle jakiś krzyk, dochodzący z dołu, od strony tarasu. Zerwał się z miejsca, przerażony jak dziecko. Krzyk ozwał się ponownie:
— Jon!