Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jon stłumił łkanie i stał spokojnie z twarzą odwróconą.
— I cóż teraz? — pomyślał Jołyon. — Cóż mu jeszcze powiem, by go wzruszyć?
I ozwał się głośno:
— Ale powiem ci jeszcze nawiasem, nie mów nic o tem wszystkiem matce. Ona i tak dość ma strachu o ciebie. Zdaję sobie sprawę z tego, jak się teraz czujesz... ale, Jonie, ty znasz matkę i mnie natyle, by upewnić się, że nie chcemy dla błahej przyczyny niszczyć twego szczęścia... co więcej, drogi mój chłopcze, nam na niczem nie zależy, jak tylko na twojem szczęściu... to jest, mnie chodzi o szczęście twoje i matki, jej zaś o ciebie chodzi przedewszystkiem. A teraz właśnie toczy się gra o przyszłość was obojga.
Jon odwrócił się. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy jego zdały się płonąć kędyś w głębi czaszki.
— I cóż to jest takiego? Cóż to jest doprawdy? Proszę nie zostawiać mnie w tej nieświadomości!
Jolyon, widząc się pobitym, znów wetknął rękę w kieszeń na piersi i siedział tak przez całą minutę, przymknąwszy oczy i dysząc ciężko.
— Miałem już wpierw parę długich chwil do namysłu... parę gorzkich momentów... ale oto nadszedł moment najgorszy!
Poczem wyciągnął z kieszeni rękę wraz z listem i rzekł z dziwnem jakiemś znużeniem:
— Wiesz, Jonie, gdybyś dziś nie przyjechał, to zamierzeniem mojem było przesłać ci to. Chciałem cię oszczędzić... oszczędzić matki i siebie samego... ale widzę, że to na nic się nie zda. Przeczytaj to, a ja może sobie pójdę do ogrodu.
I ruszył się, by powstać.
Jon, wziąwszy list, ozwał się pośpiesznie: