Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To pan aż tyle wie o nich?
Ta cięta odpowiedź obiła się o uszy wszystkich, a Soames poruszył się niespokojnie na swem zielonem krześle.
— No, ja nie wiem... myślę, że oni zavzsze pragną swych małych celów, i myślę, że je zawsze osiągają.
— Doprawdy!
— Ależ, Prosperze! — wtrąciła się Winifreda — weź pan pod uwagę panny na ulicach... panny, które pracowały dla wojny, te drobne podlotki sklepowe... ich maniery teraz doprawdy uderzają w oczy.
Przy słowie „uderzają“ Jack Cardigan zaniechał swych wywodów. Wśród powszechnego milczenia Profond mówił dalej:
— Dawniej było to wewnątrz, dziś na wierzchu... ot i wszystko.
— Ale ich zasady moralne! — zawołała Imogena.
— Równie moralne, jak były dawniej, tylko lepiej dostosowują się do okoliczności!
Powiedzenie to, zawierające ukrytą treść cyniczną wywołało lekki śmiech Imogeny, szerokie otwarcie ust Jacka Cardigana i skrzyp krzesła Soamesa. Winifreda ozwała się:
— Zbyt czarno to osądzasz, panie Prosperze.
— A co pani powie, pani Forsyde? Czy pani nie sądzi, że natura ludzka zawsze jest jednaka?
Soames stłumił w sobie nagłą chęć, by wstać z miejsca i kopnąć tego draba.
Posłyszał odpowiedź żony:
— Natura ludzka w Anglji nie jest taka sama jak gdzieindziej w świecie.
— Aha! zaczęły się jej przeklęte drwinki!
— No tak, ja niebardzo jeszcze znam ten kraj...
— Dzięki Bogu! — pomyślał Soames. — ... Jednakże powiedziałbym, że wszędzie tu gotowało się pod pokrywką. My wszyscy pragniemy przyjemności... i zawsześmy jej pragnęli.