nie wahałbyś się ani na chwilę. „On albo losu swego zbyt się lęka...“
Podniósłszy ręce ku jej kibici, Jon zmusił Fleur, by usiadła. Ona jęła mówić pośpiesznie:
— Ułożyłam już wszystko. Musimy tylko wyjechać do Szkocji. Gdy już się pobierzemy, oni wnet się z tem pogodzą. Ludzie zawsze godzą się z faktem dokonanym. Czy tego nie widzisz, Jonie?
— Ale tak boleśnie ich ranić!
Aha! więc on woli raczej ją urazić, niż ich!
— A więc dobrze! pozwól, że sobie pójdę!
Jon wstał i plecami zasłonił drzwi.
— Nie wątpię, że masz rację — rzekł powoli — ale chciałbym to rozważyć!
Widziała, że kipią w nim uczucia, które chciałby wyrazić — jednakże ani myślała przyjść mu z pomocą. W tej chwili nienawidziła samej siebie i omal i jego nie znienawidziła. Czemuż to ona ma czynić wszelkie zabiegi, by ubezpieczyć miłość ich dwojga? To niepięknie! Wtem ujrzała jego oczy, pełne uwielbienia i zgryzoty.
— Nie patrz tak, Jonie! Przecież ja tylko... nie chcę cię utracić!
— Nie możesz mnie utracić, póki mnie pragniesz.
— Owszem, owszem, mogę.
Jon położył ręce na jej barkach.
— Fleur, ty wiesz o czemś, i nie chcesz mi tego powiedzieć!
Było to właśnie owo bezpośrednie pytanie, którego tak się lękała. Spojrzała mu prosto w oczy i odpowiedziała:
— Nie.
Spaliła mosty za sobą; cóż to jednak znaczyło wobec faktu, że oto jego sobie zdobędzie! On jej przebaczy!... I zarzuciwszy mu ręce na szyję, pocałowała go w usta. W tej chwili osiągnęła nad nim przewagę! Czuła to
Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/267
Wygląd
Ta strona została przepisana.