Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, ale wyczułam to w Robin Hill i pomiędzy moją rodziną.
— Ale... — zajęknął się Jon — w Robin Hill... wszystko poszło tak gładko... i nie robiono mi żadnych wymówek.
— W każdym razie chcą nam przeszkodzić. Mówiła mi to twarz twej matki... i mojego ojca.
— Czy widziałaś go od tego czasu?
Fleur skinęła głową. Cóż komu szkodzić mogło parę dodatkowych kłamstewek?
— Ale — oponował gorąco Jon — nie wiem, jak oni mogą po tylu latach żywić podobne uczucia?
Fleur spojrzała na niego.
— Pewnie już niedość mnie kochasz.
— Niedość cię kocham! Ależ... ja...
— Wobec tego polegaj na mnie zupełnie.
— I nic im nie mówić?
— Nic... aż dopiero po wszystkiem.
Jon zamilkł. O ileż starszym wydawał się jej teraz, niż w owym dniu — jakie dwa miesiące temu, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Starszym zgoła o dwa lata!
— To bardzo zaboli mamę — zauważył.
Fleur cofnęła rękę.
— Zostawiam ci wolny wybór. Wóz albo przewóz.
Jon przechylił stół, opierając go o same kolana.
— Ale czemuż im tego nie powiedzieć? Oni chyba nie mogą nam przeszkodzić, Fleur!
— Mogą! Powiadam ci, że mogą!
— Jakim sposobem?
— Zapomocą nacisku pieniężnego... lub innego nacisku... Jesteśmy całkowicie zależni od nich w tych rzeczach. Mnie już brak cierpliwości, Jonie.
— Ale w ten sposób ich oszukujemy.
Fleur wstała.
— Ty chyba mnie nie kochasz... w przeciwnym razie