Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielce wspaniałomyślnym; tak samo i mój ojciec. Żaden z nich ani trochę nie był bourgeois.
— Cóż to więc było? — powtórzyła panna. Juna widząc, że ta młoda latorośl domu Forsytów już niemal ma w rękach to, co zamierzyła, postanowiła odrazu ją osadzić, a wzamian zdobyć coś dla samej siebie.
— I na cóż pani ta wiadomość?
Fleur powąchała róże.
— Chciałam jedynie wiedzieć, czemu rzecz tę trzymają przede mną w tajemnicy.
— Tak, tu istotnie chodziło o własność, ale nie jednego tylko rodzaju.
— To tylko pogarsza sprawę. Teraz to ja naprawdę powinnam wiedzieć o wszystkiem!
Drobna, rezolutna twarz Juny drgnęła kurczowo. Z pod okrągłej czapeczki, jaką miała na głowie, powymykały się kosmyki włosów. W chwili tej, ożywiona bojowem spotkaniem, wyglądała na całkiem młodą kobietę.
— Wie pani co? — przemówiła. — Widziałam, jak pani rzuciła na ziemię chusteczkę. Czy panią łączy coś z Jonem? Jeżeli tak, to najlepiej byłoby, gdyby pani porzuciła i tę całą sprawę.
Panna pobladła, jednakże na twarzy miała uśmiech.
— Gdyby coś podobnego miało miejsce, pewnobym tak nie postąpiła.
Słysząc taką galanterję w jej odpowiedzi, Juna wyciągnęła rękę.
— Mam do pani sympatję. Natomiast nie żywię sympatji do twego ojca... i nigdy nie żywiłam. Możemy być względem siebie zupełnie szczere.
— Czy pani po to tu przybyła, żeby ojcu to powiedzieć?
Juna zaśmiała się.
— Nie! Przybyłam tu, by zobaczyć się z panią.