Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak się pani miewa? — zagadnęła ją June, obracając się. — Jestem kuzynką jej ojca.
— Ach, tak; widziałam panią już tam w cukierni.
— Razem z moim przyrodnim braciszkiem... Czy ojciec jest w domu?
— Lada chwila nadejdzie. Poszedł na mały spacer.
June zlekka zmrużyła niebieskie oczy, a energiczny podbródek zadarł się nieco wgórę.
— Pani się nazywa Fleur? Słyszałam o pani wiele od Holly. Ciekawam, co też pani myśli o Jonie?
Panna podniosła trzymane w ręku róże, przyjrzała się im i odpowiedziała spokojnie:
— Bardzo miły chłopak.
— Prawda, że ani trochę niepodobny do Holly, ani też do mnie?
— Ani trochę.
— Dużo chłodu ma ta dziewucha — pomyślała June.
Naraz panna zadała niespodziewane pytanie:
— Czy pani nie byłaby łaskawa powiedzieć mi, czemu nasze rodziny nie utrzymują z sobą stosunków?
Stanąwszy w obliczu pytania, na które ojcu radziła odpowiadać, June zamilkła — czy to dlatego, że ta panienka chciała z niej coś wydobyć, czy też dlatego, że to, na co w teorji ma człowiek ochotę, nie zawsze bywa nam po myśli, gdy przychodzi do czynu.
— Pani wiadomo — mówiła dalej panienka — że najpewniejszą drogą do najgorszych domysłów jest trzymanie ludzi w nieświadomości. Ojciec opowiadał mi, że był tu jakiś proces o majętność, ja jednakże temu nie wierzę. Obie nasze rodziny mają wszystkiego poddostatkiem, to też pewno żadna z nich nie byłaby do tego stopnia bourgeois.
June zalała się rumieńcem. Epitet powyższy, zastosowany do jej ojca i dziadka, był dla niej obrazą.
— Mój dziadek — odpowiedziała — był człowiekiem