Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę dalej! — zawołała.
Jon rzucił okiem na resztę towarzystwa i poszedł w ślady Fleur. Ta biegła pomiędzy drzewami jak widmo. Ponad nią, niby biała piana, kłębił się strop kwietnych gałęzi; wokoło bił zapach pni zmurszałych i pokrzyw. Przepadła kędyś w tem wszystkiem. Jon już myślał, że zgubił jej ślady, gdy naraz, biegnąc, omal nic wpadł na nią, stojącą całkiem spokojnie w miejscu.
— Czy tu nie miło? — zawołała, a Jon odpowiedział:
— I owszem!
Sięgnęła wgórę, uszczknęła pąk kwiecia i kręcąc nim w palcach, zapytała:
— Przypuszczam, że mogę mówić ci po imieniu?
— Właśnie o tem samem myślałem.
— Bardzo mnie to cieszy! Ale czy wiesz, że pomiędzy naszemi rodzinami jest jakieś nieporozumienie?
Jon zająknął się.
— Nieporozumienie? Na jakiemże tle?
— Eh, to jakaś romantyczna, głupia sprawa! Dlatego to udawałam, żeśmy się nigdy wpierw nie spotkali. Czy nie chciałbyś jutro wstać wcześnie? Poszlibyśmy przed śniadaniem na spacer i pogadali o tej sprawie? Ja nie lubię zwlekać z niczem... a ty?
Jon, porwany zachwytem, mruknął coś na znak zgody.
— A więc o szóstej. Uważam, że matka twoja jest piękna.
— Tak, jest piękna! — przyświadczył Jon gorąco.
— Kocham każdą rzecz piękną — mówiła dalej Fleur byle działała podniecająco. Nie lubię sztuki greckiej! Co? I Eurypidesa? Eurypidesa? Och nie, nie mogę znieść dramatów greckich; one takie długie! Myślę, że piękno jest zawsze raptowne, chyże i prędkie. Lubię naprzykład spojrzeć na jeden obraz, a potem dać drapaka. Popatrz! — i podniosła w księżycowej poświeci trzymany przez