Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zostawszy po kolacji sam na sam z Valem, sączył z nabożeństwem portwajn i odpowiadał na wstępne zapytania swego świeżo poznanego szwagra. Co się tyczy jazdy konnej (co u Vala zawsze było pierwszą troską), mógł sobie wziąć młodą kasztankę, siodłać ją i rozsiodływać samemu i wogóle mieć ją na swej pieczy, gdy się już do niej przyzwyczai. Jon odpowiedział, że do wszystkiego tego przyzwyczaił się już w domu; podniosło go to bardzo w oczach gospodarza.
— Fleur — dodał Val — niebardzo jeszcze umie jeździć, w każdym razie jest pojętna i przedsiębiorcza. Prawda i to, że jej ojciec nie odróżnia konia od koła karety. Czy twój tatuś jeździ konno?
— Jeździł dawniej... ale teraz jest... wiesz... jest...
Urwał, nie chcąc wymówić słowa „stary“. Ojciec był podeszły wiekiem, a jednak nie stary... nie — nigdy!
— A jakże! — mruknął Val. — Znałem jeszcze twojego brata... wiele lat temu... w Oxfordzie... Tego, który zmarł podczas wojny burskiej. Pobiliśmy się raz w ogrodzie Nowego Kolegjum. Dziwna to była sprawa — dodał z roztargnieniem — wynikło stąd wiele różnych rzeczy.
Jon rozwarł oczy szeroko; już wszystko popychało go na drogę dociekań historycznych, gdy naraz od drzwi ozwał się łagodny głos Holly:
— Chodźcieno tu obaj!
Jon powstał, a serce pchnęło go ku czemuś o wiele bardziej współczesnemu.
Ponieważ Fleur oświadczyła, że „poprostu nie godzi się siedzieć w domu“, więc wszyscy ruszyli na dwór. W księżycowym blasku skrzyła się rosa, a od starego zegara słonecznego padał długi cień. Dwa bukszpanowe żywopłoty, załamujące się pod kątem prostym, ciemne i kanciate, tworzyły zaporę sadu. Fleur przeszła przez lukę ich narożnika.