Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pieniądze przechodzą z rąk do rąk... znów to dzwonienie, znów biegi, znów pieniądze się wracają...
I, zaniepokojony tą własną filozofją, podszedł do bramy, przyjrzeć się, jak klaczka Mayfly’ska idzie kłusa. Szła dobrze; ruszył więc w stronę „małego“ powozu. „Małe“ śniadanko było tego rodzaju, o jakiem człowiek marzy, ale jakie rzadko dostaje. Gdy się z niem uporano, Monsieur Profond pomaszerował wraz z Valem na boisko. Naraz ni stąd ni zowąd wyszło z ust jego dziwne spostrzeżenie:
— Pańska żona to urocza kobieta!
— Najmilsza kobieta, jaką znam! — odrzekł Val sucho.
— Tak! — podchwycił Monsieur Profond; — ma twarz bardzo ładną. Ja uwielbiam ładne kobiety.
Val spojrzał nań podejrzliwie, ale rozbroiła go na chwilę ta jakaś układność i bezpośredniość, cechująca djablą naturę przyciężkiego rozmówcy.
— Gdyby tylko państwo mieli ochotę wejść na mój jacht, mógłbym panią nieco przewieźć.
— Dziękuję — odpowiedział Val, znów w zbrojnem pogotowiu; — żona nie znosi morza.
— Tak samo i ja! — wyznał Monsieur Profond.
— Czemuż więc pan jeździ jachtem?
Oczy Belgi jeżyka rozjaśniły się uśmiechem.
— Och, sam nie wiem naprawdę! Zajmowałem się już wszystkiem możliwem; jacht to jest ostatnia rzecz, jaką się zajmuję.
— Musi to być piekielnie kosztowne! Chciałbym znać głębszą tego przyczynę.
Monsieur Prosper Profond podniósł brwi wysoko i wydął ociężale wargę dolną.
— Jestem człowiekiem wygodnym — odpowiedział.
— Był pan na wojnie? — spytał Val.