Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, nie zamierza — odparła Jima — napewno wiadomo jej, że nie zamierza!
— Skąd wiesz o tem? Nie może mu powiedzieć, ale wie. Wie prawie napewno! Tak się złożyły okoliczności!
Mówiąc tak, miała w uszach wspomnienie słów Ireny: — Opuściłam Soamesa! Dokąd miałabym iść?
Nie zdradziła się z tem jednak.
Gdyby tylko dziadek chciał nabyć ten dom i załatwić ową fatalną sprawę procesu, który nie powinien był nigdy być wytoczony Filowi! Byłoby to najlepsze wyjście i wszystko, wszystko mogłoby ułożyć się pomyślnie.
Juna w uniesieniu przycisnęła usta do dziadkowego czoła.
Ale stary Jolyon uwolnił się od jej pieszczoty, a twarz jego przybrała ów znany jej twardy wyraz, jaki cechował go stale, ilekroć szło o interes.
Co jej przychodzi do głowy?... Co to ma znaczyć? — zapytał. — Musi kryć się coś poza tem... Czy widziała się z Bosinney’em?
— Nie — odparła Juna — ale byłam w jego mieszkaniu.
— Byłaś w jego mieszkaniu? Kto zaprowadził cię tam?
Juna wytrzymała odważnie groźny wzrok dziadka.
— Poszłam sama. Przegrał proces. Mało mnie to obchodzi, czy słusznie, czy niesłusznie. Chcę mu dopomóc i dopomogę mu!
— Widziałaś się z nim? — powtórzył stary Jolyon zapytanie. — Oczy jego zdawały się wwiercać wgłąb duszy dziewczyny.
— Nie, nie było go w domu — odparła. — Czekałam na niego, ale nie przyszedł.